„Tunel myśli życia” – Adriana Rajtar – fragmenty książki.
„…Człowiek na starcie przekreślony okazuje się zwycięzcą. Moja „wielka misja” rozpoczyna się dwudziestego pierwszego sierpnia 1997 roku. Wierzę, że każdy przed przyjściem na ten świat ma kartę zapisaną różnymi odcieniami czekającego go losu. Wbrew temu, co myślimy, nie jest ona tylko czarno-biała. Cykl naszego życia pokazuje, że gdyby człowiek zdawał sobie sprawę, ile cierpień owa karta mu przyniesie, najprawdopodobniej nigdy nie zdecydowałby się podjąć trudów bytowania i obecności we wszechświecie. Ale los jest losem – cóż możemy na to poradzić. Jedyne, co nam pozostaje, to bez względu na występujące w nim okoliczności „zawsze beznadziejnie walczyć”, gdyż tylko taka taktyka może, o czym się przekonacie, przynieść nam dobro. Jak pokaże ta historia, nie inaczej było w przypadku mojego życia. W chwili narodzin miałem dziewięć punktów w skali Apgar, nic wówczas nie zwiastowało tak tragicznego życia. Mój stan zdecydowanie pogorszył się po przedwczesnym podaniu mi pierwszego szczepienia, gdyż urodziłem się jako wcześniak. Niewystarczająca wiedza rodziców i najbliższego otoczenia doprowadziła do tego, że nagle zacząłem mieć silną spastykę, w nienaturalny sposób odginać głowę i przeraźliwie płakać. Jak zasugerował mój ówczesny lekarz rodzinny, co później okazało się trafną diagnozą, był to początek MPD, czyli mózgowego porażenia dziecięcego. Taki stan rzeczy potwierdził się podczas specjalistycznych badań neurologicznych, gdy miałem około trzech miesięcy. Na domiar wszystkiego, jak mówiła babcia Antonina, mój ojciec Piotr Andrzejewicz Krasiński nie mógł się pogodzić z chorobą syna do tego stopnia, że ponoć przez kilka dni praktycznie nie spożywał pokarmu. Wyobrażał sobie bowiem, że jego syn jest idealny, że najlepiej, aby był naukowcem, ewentualnie sportowcem. Moja rodzina wspominała, że już w momencie moich narodzin wysyłał mnie na studia.
Choroba była jednym z wielu elementów składowych, przez jakie przeszedłem ja oraz najbliżsi. Ostatecznie doprowadziło to do rozpadu rodziny, aczkolwiek, jak powiedziałem, była to tylko jedna z przyczyn. To, co dokładnie zgotował mi ojciec, a także niektóre osoby, które dały się wciągnąć w jego działania, zasługuje na trochę inną opowieść, która mogłaby zostać przedstawiona nie w tej książce. Tutaj natomiast będą znajdować się tylko pewne elementy tej historii – i chciałbym zachować jej ciągłość. Ma ona bowiem, w swoim nadrzędnym założeniu, nieść przesłanie dla materialistycznie zglobalizowanego pogonią społeczeństwa.
Istnieją ludzie walczący z sobą samym, jednakże potrzebujący poczucia, że naprawdę żyją, miłości oraz współodczuwania i bliskości drugiego człowieka; mam tu na myśli poziomy bliskości kształtującej się na trzech poziomach (emocjonalnym, fizyczno-neurotycznym, stricte fizycznym). Dokładam do tego czwarty poziom – szerzej nierozpoznawalny w literaturze, a przynajmniej nieokreślany jako poziom w kategoriach przeze mnie wymienionych. Mianowicie jest to poziom możliwości bycia rozumianym przez innych ludzi. Niemniej uważam, że wbrew pozorom i temu, co twierdzą mass media, jest to największa problematyczna kwestia, nad której rozwiązaniem należałoby się nie tylko poważnie zastanowić, ale także podjąć stosowne kroki w kierunku rozwiązania tego problemu. Kierunek tkwi w potencjale każdego z nas, a raczej – mówiąc bardziej dosłownie – w naszych sercach.
Stykamy się z tym w życiu codziennym, w rodzinie, w szkole, ale też na poziomie szeroko rozumianych instytucji pomocowych. Bardzo często pomoc dociera tam, gdzie, owszem, jest potrzebna, jednak jej bezpośredni beneficjenci nie chcą bądź nie potrafią dobrze jej wykorzystać. Aczkolwiek jej szeroki strumień w jakiejś większej bądź mniejszej części przecieka tym osobom przez palce. Nie mam tu na myśli wyłącznie używek. Sądzę, że źle wykorzystane środki z domowego budżetu w przyszłości doprowadzą do znacznie zmniejszonej wrażliwości. Ludzie uważają, że wszystko im się należy: po co pracować, skoro otrzymam coś od państwa nie pracując. Nie mam zamiaru twierdzić, że jakiekolwiek programy społeczne w Polsce są złe; po prostu są źle skonstruowane, wymagają doprecyzowania w postaci takich regulacji ustawowych, iż skierowane zostaną do tych rodziców, z których przynajmniej jedno podjęło zatrudnienie na otwartym rynku pracy. Wnioskuję zatem, że w perspektywie lat diametralnie zmieniłby się wówczas stosunek ludzi do pieniędzy, a co za tym idzie,
zaczęto by w końcu może zauważać także tych najsłabszych. Idąc za starą mądrością ludową, że „praca uszlachetnia”, muszę z przykrością stwierdzić, iż dziś niestety coraz częściej o tym zapominamy. Pamiętajmy: praca nie tylko ma nam pozwolić uzyskać stan dobrobytu społecznego, ale przede wszystkim osiągnąć przynajmniej połowiczne zwycięstwo na wymienionych poziomach. Wracając do myśli ściśle związanej z moim ojcem cofnijmy się jeszcze do samego początku: chwili przed moim urodzeniem. Moja mama Ilona Kedryjewicz poznała swego przyszłego męża jako korepetytora oraz nauczyciela w 1993 roku poprzez swoją ówczesną przyjaciółkę Agatę. Matematyka, a nawet szerzej pojęte przedmioty ścisłe nigdy nie były jej mocną stroną. Zawsze marzyła o tym, aby pójść w kierunku artystycznym lub mocno związanym ze sportem. Agata oznajmiła wówczas mamie, iż „on posiada streszczenia, które pomogą ci się przygotować do matury. Wyjaśni wszystkie kwestie, które cię nurtują i spędzają sen z powiek”. Jak dość szybko się okazało, ojciec nie był nauczycielem, a nawet nie posiadał wyższego wykształcenia, za to zawsze, aż po dziś dzień, umie manipulować ludźmi. Potrafi robić z siebie ofiarę w oczach innych, przekazując przy tym półprawdy. Tak naprawdę okazał się rencistą. Jak na zdiagnozowaną u niego chorobę neurologiczną i przebytą w dzieciństwie operację przyznana mu wysokość renty jest nadzwyczaj wysoka…”